niedziela, 2 listopada 2014

Mrągowskie dachówki i list z przeszłości

Pac pac ... spadają listy na podłogę. Wypełnione kartkami papieru, ciężkie od treści. Wyraźnie było je słychać, gdy wsuwając się z specjalnego otworu w drzwiach z podnoszoną klapką sypały się na drewnianą podłogę w korytarzu. Stare dobre czasy, gdy ludzie pisali i wysyłali do siebie życzenia. Przychodziły wieści ze świata. Na owej klapce znajdował się wtedy bardzo dla mnie, małej dziewczynki tajemniczy znak - pamiętam wygrawerowany napis - Briefe. Byłam w tamtym czasie jednym z ciekawskich dzieciaków z kresowej rodziny spod Wilna. W domu, odkąd pamiętam pełno było opowieści o życiu na granicy dwóch światów.

Mrągowo na Mazurach, to zupełnie inna kraina. Dom tak zwany poniemiecki został moim domem i jest rodzinnym do dziś. Jako dziecko zakradałam się w pobliże masywnych drzwi prowadzących do korytarza, czekając na listonosza aż przyniesie pocztę uchylałam je delikatnie, by w smudze światła czekać na dziecięcy cud - list. Czasem przychodziły z Anglii, a czasem za wschodniej granicy - równie tajemniczego świata - rodzicielskiej szczęśliwości. Przed II Wojną Światową kiedyś mieszkali tam moi rodzice. Tam urodził się mój dużo starszy brat Jan. Wtedy, ciemny korytarz budził dziecięcy strach, ale w kuchni zawsze igrało wesoło słońce.

Strona południowa domu z dwoma oknami wychodzącymi na na czerwony dach. Mazurski i taki znajomy, kryty zapewne przez Mazura - Niemca, dekarza. Ponad sto lat temu glinianą dachówką zawsze nastrajał mnie optymistycznie. Siadały na szczycie gawrony, łapkami wsparte na gąsiorach, skrzeczały bez względu na pogodę. Czasem też przylatywały gromadnie kawki i wtedy dopiero działała wyobraźnia. Kto tu kiedyś mieszkał ? Często o tym myślałam.

Mazury mają swój specyficzny charakter wynikający ze złożonej przeszłości. Można się dziś zastanawiać jak żyło się w domu z pruskim murem i czerwonym dachem. Rodzice mieli swoje wspomnienia o kresowej wsi z chatą i strzechą. Na podwórzu, tuż przy moim rodzinnym domu stoi do dziś wspomniany budynek z czerwonymi dachówkami. Obecnie jest tylko zwykłą komórką, ale dach pozostał taki sam piękny i budzi niezmiennie mój zachwyt. Maestria ułożenia. Sztuka tworzenia falującego dachu zachwycała mnie od zawsze. Glina po wyschnięciu przecież jest twarda, a jednak przez formę dachówkowego wynalazku nadal niezmiernie elastyczna. Dachówki, nie poddając się wichurze, bronią dostępu do środka komórki mrozom i śniegom.

Siadałam przy oknie, wsparta na dłoniach, jako mała dziewczynka, dyndając nogami na taborecie, siadałam przy drewnianym parapecie i patrzyłam na dachówki. Czasem je sobie liczyłam czekałam na spadający list. W drzwiach z oznakowaną klapką na listy były różne dziwne urządzenia, na przykład zmyślne zamki i uchwyty na ozdobne firaneczki, szklane ornamenty w otworze po środku drzwi, był też najprawdziwsza wtedy dla mnie zdobycz techniki - dzwonek z mechanizmem uruchamiającym dźwiękowy sygnał nadchodzącego gościa. Wszystko w tym domu było jednak jakieś inne, niby nasze, a jednak tak nie do końca... Przecież gdzieś tam została rodowa gospodarka obojga rodziców. Wszystko poza granicą, poza moją pamięcią ale przecież stale obecne w życiu rodziny. Strach przed niepewnym bytem na ziemi zwanej odzyskaną i żal za utraconą - zabrana wręcz brutalnie - tkwił w sercu rodziców, szczególnie Ojca. Tęsknota niewytłumaczalna i nie do przeżycia za pozostawionym krajobrazem, miejscem i wszystkim co było najlepsze w życiu. Dziś myślę, że tym ludziom po obu stronach granicy na Kresach i Mazurach wyrządzono wielką krzywdę. Wyrwano im korzenie, przycinając brutalnie marzenia o ich Polsce. Przybywając na Mazury - musieli zostawić swój dom by w sposób dramatyczny zająć miejsce tych wygnanych, chociaż przecież oni też byli tacy sami - wygnańcy. Tak długo jechali ze wschodu. Przesiedleńcy ? wysiedleńcy ? Repatriacja wielu rodzin ze wschodnich rubieży dawnej Rzeczypospolitej - to aż dwie fale uciekających przez sowietami Polaków.Trafili do innej Polski niż zakładali na początku podróży. Przyjechali do dalekiej od ich wyobrażeń Ojczyzny. Cieszyli się mimo tego, że udało się wyjechać zostawiając za sobą jarzmo zsyłki i roboty przymusowej w sowchozach. Tylko pytanie, gdzie tak naprawdę trafili ?

Po wyrwaniu drzewa z korzeniami pozostaje wyrwa, bolesna i krzycząca bólem dziura... To tak jak na moim dachu z dzieciństwa, gdy zrobi się dziura ktoś musi załatać wyrwę, przykryć na nowo dom złożonym z przeróżnych dachówek, więc ktoś sobie wymyślił - że to jest możliwe. Ale tak naprawdę potrzeba czasu by dachówki umocowały się i dopasowując się uleżały. Potrzebne też zdolne ręce i dobre spoiwo. Ważna jest silna konstrukcja przenosząca huragany, wytrwałość pracy dekarza, by drobne elementy sprężynującej glinianej konstrukcji się nie rozpadły pod naporem wiatru. Czasem gdy już jako dorosła osoba patrzę na czerwony dach komórki, tuż przy moim rodzinnym domu myślę, że przetrwał on ponad 100 lat i wtedy wracam do listów. Błogiego uczucia radości dzielenia się tajemnicą korespondencji.

W dzień zaduszny dobrze jest napisać list z przeszłości do przyszłości, zatem piszę o moim domu, rodzinie i Ojcu Władysławie Lewon oraz o czerwonym mazurskim dachu - bo jestem stąd i to jest mój dom. Na swojej dachówce przygotuję ozdobę z roślin wyrosłych na tej ziemi, wszak jestem Mazurką z kresowymi korzeniami.

2 listopada 2014 r. Ządźborg ( Mrągowo)
Zofia Wojciechowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz